- Słoneczko, masz zamiar przespać całą zabawę?
Być może wszystko było snem, paskudnym koszmarem. Być może wciąż miałam szesnaście lat i leżałam na kanapie, wtulona w tatę, starając się nie zasnąć na kolejnym maratonie wszystkich części Batmana. Bo słowo daję, to on właśnie do mnie przemawiał. Nie czułam jednak miękkiej, pachnącej miętą koszulki taty. Moja głowa zwisała bezwładnie, przez co kark potrzebował porządnego masażu. Cholera. Miałam tylko nadzieję, ze nie zafunduję mi go Batman.
Otworzyłam oczy, patrząc prosto w jaskrawoniebieskie ślepia mojego oprawcy. Batman, a raczej w tym przypadku klaun, pochylał się nade mną, uśmiechając się złośliwie i tym samym spełniając wszystkie moje dziecięce koszmary. I gdzie to: "Nie martw się, kochanie. Ten pan z cyrku nic ci nie zrobi."? Ta, dobre sobie. Najwyraźniej dziecko zostanie porwane i zaciągnięte do jego groty, a potem zjedzone.
- Mów mi Anguis - odezwał się ponownie klaun, chuchając prosto w moją twarz paskudnym oddechem, śmierdzącym jak połączenie wymiocin z tytoniem. Skrzywiłam się, czym zarobiłam sobie pobudzającego liścia prosto w mój lewy policzek, który przecież tak naprawdę niczym nie zawinił. Przygryzłam go lekko z zewnętrznej strony, starając się ukoić ból. Hm, w sumie gryzienie go dodatkowo na niewiele się zdawało, więc sobie odpuściłam, dalej obserwując każdy ruch klauna.
- Serio? Anguis? - starałam się parsknąć śmiechem, jednak wyszło coś w stylu kaszlenia. Och, teraz doszłam do wniosku, jak bardzo pragnęłam napić się świeżej wody. A ludzie tak na ją narzekają, że niby nie ma smaku i w ogóle. Spróbowaliby pobyć chociaż parę sekund w mojej sytuacji, to od razu zmieniliby zdanie. - Masz może coś do picia, Jaszczurko?
Nie odpowiedział na moje pytanie, tylko zmarszczył brew. Jedną, przebiegającą mu przez całe czoło brew, tak dla gwoli ścisłości.
- Dlaczego "Jaszczurko"? - zapytał, jakby dyskusja na ten temat w tych warunkach była całkowicie normalna. Życie miało jednak poczucie humoru. Szkoda tylko, że czarne.
Przewróciłam oczami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
- Co ty miałeś z biologii, kolego? - starałam się unieść moją dłoń, jednak doszłam do wniosku, że jest przywiązane. No shit, Sherlock. - Zresztą, nie odpowiadaj. Zaraz się pewnie dowiem, że nie chodziłeś do szkoły, bo uczyłeś się, jak polować na dzieci w lunaparkach. A anguis to inaczej beznoga jaszczurka, więc wybacz, że nie nazwę cię wężem, ale wolę trzymać się faktów.
Prychnął.
- To nie była żadna ksywka. Naprawdę mam tak na imię.
- Współczuję rodzicom - spojrzałam na niego z wpół przymkniętych powiek. O, proszę! A teraz przyjacielsko rozmawiałam sobie z moim porywaczem!
- Nie musisz. Oboje nie żyją. I dobrze - wyszczerzył swoje zęby, a raczej to, co z nich pozostało. Te kiełki, które jeszcze miały zaszczyt zagościć w jego jamie ustnej były całkowicie żółte, co pewnie sugerowało, że albo nie mył zębów, albo był nałogowym palaczem. Po zapachu tytoniu sugerowałam jednak na... Obydwa.
- Świetnie. Gratuluję. To teraz możemy przestać owijać w bawełnę i przejść do interesów? - wywróciłam oczami. - A raczej do tego, jaki interes ty masz do mnie, ponieważ ja naprawdę wolałabym wrócić do Obozu - zacięłam się. - Właśnie. Jak dostałeś się na jego teren? Jesteś mieszkańcem?
- Przykro mi, słoneczko, ale nie wiem, o czym mówisz - mruknął swoim nietoperzym głosem. - Nigdy nie słyszałem o żadnym Obozie, ale jeśli chodzi ci o ten teren, gdzie zamieszkują sobie ludzie, to chyba wiem, o co chodzi. I nie, nie mieszkam tam, a ciebie spotkałem, słoneczko, jak byłaś poza nim.
- Naprawdę? - jęknęłam. - A CC ostrzegał. Popapraniec miał rację, cholera.
- Nie wiem, o kim mówisz, ale pewnie masz rację - ponownie diabelsko się uśmiechnął. - Słoneczko, przygotowałem dla ciebie masę ciekawych zabaw, które bez wątpienia umilą życie i tobie i mnie.
- Czekaj - zatrzymałam go, gdy powoli zaczął odchodzić. - Są tutaj inni ludzie, których porwałeś?
- Tylko ty, słoneczko - och, kolejny cudowny uśmiech bez wątpienia umilił mi życie.
- To dobrze, bo już myślałam, że chciałeś zrobić ludzką stonogę - zaśmiałam się z ulgą. Udawaną, naturalnie. Nie zbyt mi ulżyło, że jestem tu sama z tym gościem. Ale przynajmniej nie będę musiała łykać kału innych przyjaznych ludzi. - A co dokładnie zamierzasz zrobić?
- Zobaczysz. A na początek chciałbym przedstawić cię moim żonom... - mówiąc to, wyszedł z pokoju, zostawiając mnie samą z moimi przemyśleniami.
Ma żony? Serio? Wow, super. Spodziewałam się kobiet z piekła rodem, również z radosnym czerwonym pomponikiem na nosku. To byłoby niezapomniane przeżycie. Na razie, jednak nie miałam zbytnio ochoty na herbatkę z nimi, więc musiałam główkować, jak się stąd wydostać.
Ściany były białe, a przynajmniej powinny być, ponieważ w niektórych miejscach było dużo czerni, nie miałam pojęcia, dlaczego. Barwiła je również barwa czerwona, co było bardziej zrozumiałe. Ogólnie aura była nieprzyjemna i moje tai chi zostało zburzone. Mogłam pożegnać się z przyjemnym zapachem lasu, ponieważ teraz pozostał mi mocz i wymiociny. Połączenie godne pana Jaszczurki.
Moje nogi i ręce były związane, jednak było tutaj dużo niesamowitych, ostrych rzeczy. Wokół mnie leżały sobie na stoliczkach różne piły, noże, tasaki, nożyce i wiele, wiele innych barwnych przedmiotów. Najbliżej mnie znajdował się krótki nóż łowiecki. Gdybym się tylko postarała, mogłabym się pochylić i sięgnąć go zębami, ale... Fuj. Jakie to było niehigieniczne.
Za nim zdecydowałam się podjąć jakąś decyzję, do środka wszedł Anguis ze swoimi trzema... Żonami? Czy tak "je" mogłam nazwać? Były to wspaniałe cycate blondynki o bladej cerze i krwistoczerwonych ustach. Były prawie identyczne, szczególnie, że zostały ubrane w piękne, szmaragdowe suknie. Być może uśmiechnęłyby się do mnie z pogardą godną żon klauna-psychopaty, jednak nie zrobiły tego. Zastanawiałam się, dlaczego, jednak głównym powodem było chyba to, iż wszystkie były martwe.
Starałam się nie wdychać powietrza, czując jak gorzki smród stęchlizny i gnijącego ciała unosi się wokół jego ukochanych. Uśmiechał się, jednak do nich z dumą.
- To Agnes, Lynne i Cathy. Chciały się z tobą przywitać - objął je w taki sposób, by nie zsunęły się na ziemię. Nie wyglądały na dosyć ciężkie, jednak były zwłokami, więc mogłam się mylić. - Bardzo podziwiają twoją odwagę, jednak tępią to, że ostatecznie dałaś się złapać. Myślę, jednak, że będziesz gotowa, by do nich dołączyć. Po odpowiednich przygotowaniach, oczywiście.
- Zaraz, zaraz - uniosłam brwi. - Mam zostać twoją czwartą żoną?
- Owszem, słoneczko - pokiwał głową radośnie. - Najpierw przefarbuję cię na blond, byś choć trochę była do nich podobna. Następnie powiększę twój biust. Kiedy wszyscy wspólnie będziemy uprawiać seks grupowy, nie chcę, byś czuła się zazdrosna, iż moja inne żony, mają większe piersi.
Gdybym teraz coś piła, bez wątpienia zakrztusiłabym się i byłby zgon na miejscu.
- Po pierwsze, Panie Oczywisty, nie chcę być blondynką, pasuje mi tak, jak jest. Po drugie, ej! To nie miłe obrażać kogoś biust! Uważam, że moje piersi są wystarczająco duże. A po trzecie, mam do ciebie jedno małe pytanko, kolego - widać było, że wyraźnie go zatkało. Najwyraźniej jego poprzednie zakładniczki nie były, aż tak wyszczekane, jak ja. - Dlaczego to robisz?
- Jestem samotny - odpowiedział natychmiast, przybierając smutną minę.
- Błagam cię. Masz trzy żony. Nie powinieneś się cieszyć - mimowolnie szarpnęłam dłonią i w tym momencie poluzowałam odrobinę liny. Już zaraz. Uda mi się. Wierzyłam w to. Musiałam go, jednak czymś zająć. - A tak dokładnie to jak zamierzasz powiększyć mi piersi?
Ponownie się uśmiechnął, tym swoim uśmiechem, który pewnie strącił z nóg niejedną pannę. Ta, chyba zemdlały przy jego oddechu.
- To jest doskonałe pytanie, słoneczko - rzucił dwie swoje koleżanki jak szmaciane lalki i chwycił jedną ręką tą najładniejszą. Było mi jej żal. Mogła wiele osiągnąć w życiu. Ja w tym czasie, byłam już naprawdę blisko wyciągnięcia dłoni z więzów. - Otóż, nie mam specjalnych przyborów medycznych, które do tego służą, ani implantów, jednakże robię to domowym sposobem - wziął jakieś nożyce i zatopił je w piersiach kobiety, którą trzymał. - Wybacz, Lynne - niedelikatnie rozkroił je i wyjął z nich... watę. Ten dzień nie mógł być jeszcze ciekawszy! - Widzisz więc, słoneczko, w ten oto... - nie dokończył, ponieważ rzuciłam się na niego, waląc nim ścianę. Następnie chwyciłam pierwsze lepsze, co miałam z brzegu. Akcja nie toczyła się, jak w filmach. Nie było żadnej krwawej walki, ani nic. Zwyczajnie podbiegłam do niego i wbiłam mu to co wzięłam, czyli tasak, w krtań. Pewnie nikt się tego nie spodziewał, ale biedaczek nie przeżył.
- Jak widzisz, ja twoją żoną nie zostanę.
Okazało się, że jego kryjówka była podziemną bazą. Kojarzyłam raczej to słowo z miejsc budowanych przez dzieci, nigdy nie byłam w takiej prawdziwej. Tak czy inaczej, znalazłam tam zapalniczkę i spaliłam wszystko doszczętnie. Nie chciałam, by ktokolwiek jeszcze tu zawędrował.
Wychodząc na zewnątrz doszłam do wniosku, że jest już jasno. Mogła dochodzić ósma. Spędziłam tam nieprzytomna najwyraźniej więcej czasu, niż sądziłam. Wolnym krokiem kierowałam się w kierunku Obozu, miałam przynajmniej nadzieję, że obrałam dobry kierunek. Jak się okazało, owszem. Po jakimś czasie zobaczyłam nasze ogrodzenie, które poprzedniej nocy jakoś ominęłam. Strażnicy dzienni rozpoznali mnie, rzucając mi przy tym zdziwione spojrzenia. Bez wątpienia byłam cała zakrwawiona, co przypomniało mi o bolącej nodze, w którą został wbity nóż. Większość krwi nie pochodziła ode mnie, lecz od mojego martwego przyjaciela klauna.
Kiedy doszłam do swojego domu, Christopher natychmiast rzucił się w moją stronę. Nie słuchałam go zbytnio, byłam okropnie zmęczona. Jedyne, co pamiętam przed odpłynięciem na nieznane wody to to, że przytulił mnie mocno i powiedział, żebym już się nie martwiła, bo jestem w domu. Uśmiechnęłam się. Chociaż ten jeden raz. Szczerze i prawdziwie.
Być może nacierpiałam się, walcząc z przerażającym klaunem, jednak na koniec zyskałam coś, czego od dawna nie miałam. Czegoś, co myślałam, że już utraciłam.
Per aspera ad astra, pomyślałam. Przez ciernie do gwiazd.
Odzyskałam pełną miłość mojego brata.
THE END c:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz