Kiedy wreszcie wróciłem do domu, przebrałem się w wygodniejsze ciuchy. Ciemne spodnie, biała koszulka z dobrego, niedrącego się materiału i traperki powinny wystarczyć. Do ciemnozielonego plecaka spakowałem jedzenie, które dostałem w stołówce - czyli parę bochenków chleba, różne rodzaje mięska, trochę owoców i warzyw, trzy tabliczki czekolady i oczywiście kilka butelek wody. Powinno starczyć na te kilka dni, pomyślałem. O ile, naturalnie, nie zostanę zabity.
Wreszcie mogłem ruszyć w umówione miejsce. Sekhet była już na miejscu, paląc papierosa. Podszedłem do niej, starając się nie kaszlnąć. Doskonale znałem już ten zapach. Towarzyszył mi zawsze, kiedy za młodu jeździłem do dziadka - nałogowego palacza. Zginął dwa lata przed Wielkim Wybuchem na raka płuc. Cóż, kto by się tego spodziewał? Od tamtej pory starałem się ograniczać moje kontakty z tytoniem, chociaż czasem sam coś sobie zapaliłem. Jednak teraz, gdy dziewczyna mi go zaproponowała, stanowczo pokręciłem głową. Tylko bym dostał ataku kaszlu.
- Raczej podziękuję - mruknąłem, przyglądając jej się bacznie. - Gotowa?
- A byłabym tu, gdyby było inaczej? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Wzruszyłem ramionami. Trochę racji w tym było. Dałem jej znak, że możemy ruszać.
Mijaliśmy dobrze znanych nam ludzi, którzy przypatrywali się nam z uniesionymi brwiami, kręcąc jednocześnie głowami. Najwyraźniej myśleli, że mamy marne szanse przeżyć. Cholera. Nawet ja tak zacząłem uważać. Najbardziej, jednak obawiałem się spotkania jednej osoby. Ale nazywałem się przecież Christopher Richardson. Musiałem mieć pecha.
Genevieve stała tuż przy wyjściu z Obozu, mrużąc wściele oczy. Jej prawa noga wybijała rytm na ziemi, a ona sama wyglądała, jakby miała zamiar pobić mnie, jak w dzieciństwie, a potem zostawić na pastwę losu. Albo najlepiej oddać w ręce zombie. Tak, te myśli pewnie przechodziły właśnie przez jej głowę.
- Co ty sobie wyobrażasz? - naskoczyła na mnie, skutecznie zasłaniając przejście swoim ciałem. Może była o wiele mniejsza ode mnie, ale również znała się na sztukach walki. Łatwo mogła mnie powalić. Tak też zatrzymałem się. Sekhet obok mnie westchnęła niecierpliwie, sięgając po kolejnego papierosa. Tak, miała rację. To mogło troszeczkę potrwać.
- Skąd w ogóle wiesz, że gdzieś idę? - prychnąłem, jednak nie będąc w stanie spojrzeć jej w oczy.
- Ptaszki ćwierkają - zacisnęła pięści. Cofnąłem się o krok. To nie mogło skończyć się dobrze. - Tak w skrócie, to wiem od Chloe. Trzeba było zachować to dla siebie, braciszku - chyba po raz pierwszy Gen spojrzała na Sekhet, naturalnie jej nie rozpoznając. Jej wzrok, jednak nie spoczął na niej długo. Oczywiście, moja siostra miała wywalone na to, kto idzie w paszczę śmierci razem ze mną. Eh, kochana była. Bez wątpienia. - Jeśli teraz wyjdziesz z tego pieprzonego Obozu, możesz już nie wracać. Oczywiście, jeśli będziesz w stanie wrócić. Obiecuję, sprzedam wszystkie twoje rzeczy.
To nieco mnie otrzeźwiło.
- Nawet książki o patomorfologii? - zapytałem słabo.
- Nawet książki o patomorfologii - oznajmiła bez cienia skruchy. - Przyrzekam, CC. Zrobię to.
Odchrząknąłem, niepewny już tak bardzo, czy chcę iść. Jednak Sekhet poraziła mnie ostrym spojrzeniem. Jasne, to teraz nie było ważne. Zresztą, Gen nigdy nie sprzedałaby moich książek, prawda? Prawda!?
- Też będę za tobą tęsknić - oznajmiłem, wymijając ją. Krzyknęła w cichym oburzeniu. Do tej pory jeszcze nikt nie sprzeciwił się jej woli, szczególnie ja. Nawet, kiedy byliśmy mali rodzice ciągle pozwalali jej na wszystko. I proszę, co z tego wyrosło.
- Jak możesz tak zwyczajnie odwracać się ode mnie plecami! - wrzasnęła za mną. Po chwili obok mnie spadł ciężko kamień. Super. Teraz rzucała kamieniami? Opętana laska, kompletnie. - Chris, proszę! To nie jest zabawne! Mam tylko ciebie!
Na to stwierdzenie zatrzymałem się. W sumie miała racje. Do tej pory myślałem tylko o sobie. Ale jeślibym umarł, Gen może być kompletnie załamana. Mimo, że często się kłóciliśmy, kochałem ją i wiedziałem, że ona kocha mnie. Jak przeżyje, gdy mnie może już nie być?
- Daj mi cztery dni. Wrócę, obiecuję - podszedłem do niej i gwałtownie ją przytuliłem. - Obiecuję, naprawdę.
- Możemy już iść? - usłyszałem zniecierpliwiony głos Sekhet. Prawie zapomniałem, że tu jest.
- Jasne - mruknąłem, odsuwając się od Gen. Miała łzy w oczach. To było takie niecodziennie. Prawie chciałem zrobić jej zdjęcie. Oczywiście, musiałem nie mieć aparatu. Standard. - Cześć - uśmiechnąłem się smutno, odwróciłem się i poszedłem za Sekhet, która była już dalej z przodu.
Sekhet?